Gunter Grass Raport z pracowni część I

Gunter Grass
Raport z pracowni

Pewność dziewiętnastolatka umożliwiła mi zimą 1946/1947, tej bezprzykładnej zimy, w której marznący głodowali a głodujący marzyli w łóżkach, ze mogłem wszystko postawić na jedną kartę: chciałem być rzeźbiarzem; lecz z braku węgla Akademia Sztuk Pięknych w Dusseldorfie była zamknięta. A więc na razie wykuwałem nagrobki w dwóch warsztatach kamieniarskich. Z pracami w piaskowcu, marmurze i w wapieniu muszlowym, które zaginęły, z rysunkami portretów starych mężczyzn w Domu Caritasu w Dusseldorf-Ratch, moim miejscu noclegowym w pokoju dziesięciołóżkowym, dotrwałem do momentu przyjęcia mnie na semestr zimowy 1948/1949 do Akademii. Te rysunki w trakcie jakichś moich późniejszych przeprowadzek zapodziały się; uratował się jedynie odlew w brązie, ówcześnie w gipsie odciśniętej rzeźby, pracy modelowanej na pierwszym semestrze -wysokiej na dziewięćdziesiąt centymetrów Dziewczynki. Oprócz tego fotosy rozpoczętych prac i odlew gipsowej małej płaskorzeźby, Ukrzyżowanie, temat, który mnie na początku lat siedemdziesiątych doścignął rysunkiem (Ślimak na krzyżul i poprowadzi w połowie lat osiemdziesiątych do rysunków i sztychów postaci ukrzyżowanych szczurów (Golgota).
W owych latach Akademii Sztuk Pięknych w Dusseldorfie nadawali ton tacy uczący artyści, jak Ewald Matare i Otto Pankok. Po pierwszym semestrze u Seppa Magesa przeszedłem do Pankoka, który swoją konsekwentną postawą polityczną - Pankok, nawet w swoich drzeworytach był wyraźnym pacyfistą - wpłynął na mnie bardziej, niżbym to wtedy chciał przyznać.
Rozpoczynające się lata pięćdziesiąte przyniosły pierwsze paszporty. Tak więc wyruszałem, jak tysiące rówieśników, na południe. Po śladach tradycyjnie wydeptanej niemieckiej ścieżki, podróż prowadziła do Florencji, Perugii, Rzymu, Palermo... Z wakacji międzysemestralnych 1951 roku uratował się mój .włoski szkicownik". Podróżowałem autostopem, żyłem, nie wiem z czego, rysowałem i pisałem wiersze, które nigdy nie opublikowane, dopiero teraz, ze szkicami, wyległy Ina stół i stały się obce.
Taniec kaktusów
Bieli się zaprawa murarska,
Brązowy narzut koloru.
W porze obiadu wszyscy żebracy
Kamienieją.

Rozgrzane matki
Chłodzą w studni
Ciemne ręce.
Kroczą potężnie
Z koronami dzbanów na głowie.

Tam, król bez cienia
Kładzie się na dachu,
Oddycha przez okno,
Stoi już w ogrodzie
Teraz milknie tez rożen.

Po szkicach następowały malunki na nieregularnie pokawałkowanym papierze opakunkowym, nałożone tuszem i wtarte suchym pędzlem, które ciągle, od nowa podejmowały motywy włoskiej podróży i wnet, podobnie jak potem napisane wiersze, zbyt szybko się zaokrągliły do idylli.

Dopiero podróż autostopem do Francji w następnym roku zaprowadziła do innej kreski albo dokładniej: rozwinęła inną manierę. Poza wyjątkami spontanicznych rysunków następował szkicownik, z tą rzadko przerywaną, wszystko zawęźlającą kreską. Inaczej akwarele, na które wpłynęło bezpośrednie zetknięcie z paryską bohemą (po czasie już muzealną). (Niekiedy życzyłbym sobie, by mi się dzisiaj, po czterech dziesiątkach lat, udało ponownie tak beztrosko obchodzić z pędzlem do akwarel). Wiersze powstałe w czasie podróży po Francji ulegały mieszanym wpływom, żyły z patosu komicznie przekształconego egzystencjalizmu i przywołują dobosza Oskara Matzeratha, jeżeli nawet polaryzowały się na rażące przeciwieństwo do Świętego Słupnika.

Że mnie to światło
Nie tylko połowicznie obluzgało,
Stanąłem tak na nogi,
Stając się wesołym celem,
Kiedy o poranku
Zaroiło się od strzał
Które mnie próbowały przyozdobić.
Bardziej krzepko nie śmieje się żaden kogut.
Mój kapelusz jest jak sito.
Moje kolano niby kula.
Wysoko na kolumnie
Bez słowa przestępuję z nogi na nogę.

Jeszcze wyraźniejsze wskazanie na Blaszany bębenek jest w wierszu nazwanym  Wiosna, który należy do nie kończącego się, nigdy nie zakończonego cyklu o Świętym Słupniku, jednak napisanego po powrocie z Francji i dotykającego rzeczywistości starej tradycji w Dusseldorfie, we wczesnych latach pięćdziesiątych.

Wiosna

Ach, tylko ospowaty łobuziak
Bił w krawędź swojego bębenka.
Jedno drzewo i jeszcze jedno Odpowiada barwą: żółta ułomność. Patrzcie na moją ukochaną.
Jej ciało wypaca cukier i sól.
Jej piersi: straszliwe cebule.
Doszło do tego, że zapłakałem.
Na dworzu, w szklanych skrzyniach, Wyjące wesele małp.
Nieznużenie przed namiotem
Przechadza się markotny szlagier    .
l sięga ręką do kieszeni.
Ponuro czyści tyran swoje zęby.
Niczego więcej do żucia.
Łagodny budyń.
Za szybkami okrągłych witraży
Siedzi on i jego ból zęba
Głód łapie trzy muchy.
Smakują
Jak sól z pieprzem.
Wiosna?
Ach, tylko ospowaty łobuziak
Napluł wielobarwnie na trawę.

Te przywiezione z Francji, nie tolerujące oderwania ołówka pociągnięcia, którym odpowiadało ukazanie się metafor w wierszach tego czasu, a które następowały sobie na pięty, powstały w dalszym ciągu w ćwiczeniu, jak wskazuje wieli liczba rysunków portretów; i jeszcze po raz pierwszy kury-temat, który będzie miał następstwa - żyją co prawda z kontemplacji, lecz także z przewagi prawie nie skończonego pociągnięcia kreski. Inaczej szkice ze scenami ulicznymi: ubrane kobiety albo kobieta z wózkiem dziecięcym, które mogły stać się impulsem do rzeźb, lecz się nie stały; pozostałem przy modelowanych nagich dziewczynach, w ruchu i pozujących stojąc.
Na pierwsze potrzeby zarabiałem jako członek trzyosobowi go jazzbandu, któremu - uzbrojony w naparstki, narzucałem rytmy na blaszanej tarce do prania. Kiedy lokal na starówce Dusseldorfu, w którym graliśmy trzy razy w tygodniu zamyka swoje podwoje, często szarzał już poranek. W drodze do domu powstał zapewne ten wiersz:

W Hofgarten

Wcześnie rano.
Bezustannie dzwonią skronie.
Szuka on w szeleszczącym parku?
Przelicza jeszcze pachnące ławki?
Gazeta obraca się.
Dzień jest lekki.
Potem, jednym palcem
Miesza on w piwie.
Cicho trzeszczą
Pęknięcia    
Złych porównań.    
Czarno-bialo kursują kelnerzy.

Jak bardzo Dusseldorf się starał o to, by być uważanym -także jako miasto Akademii Sztuk Pięknych - nie tyle za miasto nowobogackie, co raczej za mały Paryż.  Podróż i Francji, oprócz męczących manier, dała także przekonanie, że brakowało mi wymagającego nauczyciela. Była to zapowiedź zmiany miejsca. To co genialne i lekkomyślne wykipiało. Trzeźwości było trzeba. Oprócz teczki z rysunkami wierszami, zabrałem ze sobą do Berlina tylko torbę położniczą wypełnioną narzędziami, koszulę, skarpety na zmianę. Poprzez rzeźbiarza i malarza Ludwiga Gabriela Schriebera, który również, choć z innych powodów, opuścił Dusseldorf, zacząłem ubiegać się o Karla Hartunga, nauczyciela z mojego wyboru.
Berlin nauczył mnie realności, spotkałem także Annę. Jako student Wyższej Szkoły Sztuk Pięknych żyłem ze stypendium w wysokości 50 marek, wypłacanego mi z kasy brackiej mojego ojca, który nie był już kupcem, lecz - ponieważ uciekinierem ze Wschodu - górnikiem. Naturalnie Berlin nie przyswoił mi nagle ni z tego, ni z owego realizmu. Nim zostałem ukierunkowany na przedmioty, upłynęło trochę czasu; także Anna stawała się realna. Nawiasem mówiąc, w wierszach, a powstało ich pięćdziesiąt trzy, jest już obecna.

Kiermasz

Guzikami co chudszych dziewcząt
są naładowane karabiny.
Walca nieskończony kaprys
karmi drewniane konie.
Mięśnie biegną po szynach
Zmęczonego atlety cechowane ciężary,
Herkules podnosi je ku pogodnemu niebu
wzwyż, aż do aplauzu.
Cień huśtawki
przenosi górę.
Święta Anna pilnuje,
by nikt nie spadł z liny.

Pocieszenie Anny

Nie bój się.
Dopóki pada deszcz
Nikt nie zauważy, że twoje lalki plączą.

Nie obawiaj się.
Odbezpieczyłem rewolwer,
wszystek ołów należy do nas,
możemy napełnić nim zegar.

Nie bój się.
Ja złowię szmery.
Zamknę w małych pudełkach
i zaniosę na pocztę.

Nie obawiaj się.
Nasze nazwiska ukryłem za maską.
Nikt nie ma znać naszych imion,
kiedy na siebie wołamy.

Nie byto łatwo przekonać do mego nastawienia na przedmiotowość mojego nauczyciela Karla Hartunga, choć równocześnie jego często powtarzany aksjomat – „Natura, a jednak poznawana!' znalazł u mnie posłuch. Wtedy szalała w Berlinie zaciekła walka między przedmiotową figuratywnością a nieformalną bezprzedmiotowością, która nie ustała także po śmierci Karla Hofera; obecnie, od czasu zjednoczenia nie tylko obu niemieckich państw, ale także zachodnioniemieckiego przedsiębiorstwa sztuki ze wschodnioniemieckim brakiem przedsiębiorczości, ponownie ożyła.
Jeżeli akwarele z pejzażami i martwymi naturami ulegały wpływom Ludwika Gabriela Schriebera, to rysunki próbowały samodzielności: ptaki, kury i koguty, także jako rzeźba i motyw pierwszych sztychów.
Nawet jeśli pomiędzy nimi rysowałem ryby, jak na przykład pierwszego turbota - moje główne pożywienie, zielone śledzie, kosztowały wtedy trzydzieści pięć fenigów za funt - dominowały jednak kury, aż do tytułowego wiersza pierwszego tomu Die Vorzuge der Windhuhner (Przewaga kur na wietrze), wierszy i rysunków w angielskiej broszurze. Jeszcze przed tą pierwszą publikacją zostałem zaproszony przez „Grupę 47". Czytałem i znalazłem słuchaczy; dla przyszłego pisarza wybiła godzina rzadkiego szczęścia, nie trzeba byto szukać wydawcy, do domu (suterena przy Konigsallee) przyszło wydawnictwo Luchterhand w postaci lektora Petera Franka i podarowało mi czas, mogłem dalej pracować nad niezliczonymi szkicami dla obiecanego tomu wierszy.
W tych latach rysowanie i pisanie szły różnymi drogami, teraz mogły obie dyscypliny po raz pierwszy ćwiczyć się w fantastycznej przedmiotowości, żyły z tego samego tuszu.
Nie wszystkie wiersze znalazły swoje miejsce w tym tomie. Jeden, który nie został opublikowany, czyta się jak aluzję do Kafki.

Pod schodami

Trzeźwe stopnie schodów cięły anioły
Pod schodami pozostało miejsce,
zachęcające by zejść.

Resztki w smalcu
wyraźnie stonowane
różnorodnym daniem.

Nietrwała szklanka
ochuchana w marcu.
Tak pozostała, trwała, do potowy wypełniona.

Zabudowany pod schodami
strzegąc małego gwoździa,    
by na nim suszyć karteczki.    

1955/1956. Wybiłem się na pisarstwo. Jury Związku Artystów odrzuciło moje rysunki, ponieważ były przedmiotowe. Żadna szkoła sztuk pięknych nie mogła mnie już zatrzymać l uwolniony od bezładu metafor z dopełniaczem, napisałem w szybkiej kolejności sceny teatralne, jednoaktówkę, pierwszą sztukę Hochwasser (Powódź), o której już opowiadał wiersz w Windhuhner. Następowały sztuki Onkel, Onkel (Wujo, wujo); Die bosen Koche (Gniewni kucharze), Zweiund-drei ssig  Zahne (Trzydzieści dwa zęby}, jednoaktówka Noch zehn Minuten bis Buffalo (Jeszcze dziesięć minut do Buffalo) i rysunki do tych sztuk, które, zebrane w książce, miały oczekiwać na teatralne przedstawienia. Na początku nie doszło do żadnej premiery, l także książka nie dojrzała do wydania. zło do czegoś innego: zmiany miejsca pobytu. Przeprosiliśmy się z Anną do Paryża; ona zabrała ze sobą swoje baletki, ja rozpoczętą prozę, bardziej w głowie niż w bagażu.
Także polityczne doświadczenie zabrało się z nami w podróż: : to co widziałem 17 czerwca 1953 roku na Potsdamer Platz i co dopiero dwanaście lat później wyzwoliło się w sztuce teatralnej  Die Plebejer proben den Aufstand (Plebejusze próbują powstania). Codzienne obcowanie z podzielonym miastem (jeszcze bez muru): jazda szybką koleją, podróże pociągiem międzynarodowym między strefami mogły, krótko przed odjazdem albo po odjeździe w kierunku Paryża, sprowokować wiersz, który żartem rozprawiał się z praktyką szpiclowania organów wschodniej władzy, policji ludowej:

Kontrola

Wysiąść musimy wszyscy,
walizki otworzyć kluczykami
i pokazać, co się w środku dzieje:

Rozwiązać węzeł ręcznika,
udowodnić, ze buty butami,
trzy lewe pończochy, dwie po prawej.

Książka, bez dedykacji podejrzana,
dlaczego chusteczki do nosa
 nieregularnie obrębiono?

Grzebieniowi pozwolono furczeć: dla nagrania.
Szczoteczka do zębów miała obiecać,
co nasz język przemilczał.

A mimo to mieliśmy szczęście: serce
leżało między koszulami
i pachniało nieszkodliwie mydłem.
(Nikt także nie zauważył, że
zwijamy tytoń w cienkim papierze,
że tytoń, skręcony do papierosa,
zaraz po drugiej stronie - jako dym –
zdradzi swoją twierdzę).

Dotarliśmy do Paryża, po długotrwałym poszukiwaniu mieszkania Anna podjęła swoje nauki baletowe, a ja rozłożyłem w pomieszczeniu ogrzewczym naszego dwupokojowego mieszkania rzeźby, które wnet zeschnęły, gdyż praca nad rękopisem prozy pod zmieniającymi się tytułami - Dobosz,  Dobosz blaszanego bębenka: ostatecznie Blaszany bębenek -nie pozostawiała rzeźbiarzowi żadnego czasu. Lecz powstały rysunki do librett baletowych Die Vogelscheuchen (Strachy na wróble); Die Gans und funf Koche (Gęś i pięciu kucharzy), przy czym narysowane strachy na wróble zaludniły później od pierwszej do trzeciej księgi powieść Psie lata. W warsztacie litograficznym na prawym brzegu Sekwany powstały pierwsze rysunki na kamieniu. Trudna przyjaźń z Paulem Celanem, praktyczna przyjaźń z Harry Kramerem, którego mobilne figury ożywiły mechanicznie moje strachy na wróble.  l naturalnie przyszły wersy, na przykład w wariancie wydrukowanego później wiersza pod tytułem:

Narcyz

Dokąd jeszcze
wyprowadzić na spacer
psa myśliwskiego
bez smyczy?

Nim się skończę przeglądać w lustrze,
drapie do drzwi,
sika na posadzkę.

Piękny jestem.
To mówi mój pies, który jest mi wierny.
Obaj jesteśmy głupcami - ale nieśmiertelnymi.

Albo trój-czy pięciowiersze, które legły na papierze: wiersze okolicznościowe, jak nazwałem (programowo) tę całą swoją liryczną produkcję, zaznaczając tym samym jej przeciwieństwo do „eksperymentalnej liryki".

Bez parasola

Kiedy się rozpadało,
stara kobieta zaczęła płakać.
Przejeżdżający patrol policji
zawołał do niej: Niech się Pani opanuje.
To nie z pani powodu pada.

Oprócz jednego, przypadkowo uratowanego rysunku, niektórych szkiców, zestawiających w pary pielęgniarki i węgorze, oraz projektów do okładki, nie pozostało nic z prac do pierwszej powieści. Kiedy po trzech i pół roku trwającej pracy pisarskiej ukazał się Blaszany bębenek, w moim atelier, w pomieszczeniu ogrzewczym złapałem coś, co się nazywa gruźliczakiem, co w płucach utworzyło guzki, ale dawało się wyleczyć; nazywałem siebie - od pięćsetnej strony rękopisu -ojcem dwóch synów, Franza i Raoula. Po ukazaniu się książki stałem się .sławny", ale także nazywany „osławionym", i kiedy generał de Gaulle doszedł do władzy, pobyt w Paryżu, gdzie i tak znalem tylko obcokrajowców i niewielu Francuzów, już niczego nie dawał i wiosną 1960 roku zdecydowałem się na powrót do Berlina: teraz było dosyć pieniędzy i chęci na wiersze stosownie do nowych okoliczności:

Gra przeciwieństw

Powtarzam się niechętnie,
powiedziała papuga: Ja
powtarzam się niechętnie.

Istnienie Boga można udowodnić,
powiedział ksiądz, wsiadł na swój rower
i puścił w ruch dowód.

Atrament uniesie winę,
powiedział sędzia
i złożył podpis.

Boli mnie głowa, powiedziałem
i zdjąłem buty.

Drugi tom wierszy, zaplanowany jeszcze w Paryżu, miał się nazywać Im Ei(W jaju); później przebił się w Berlinie tytułem Gleisdreieck (Zwrotnica).


Równolegle do pracy nad rozgrywającym się w Normandii rozdziałem Blaszanego bębenka, potem prób w prozie w kierunku Psich lat, powstały, jeszcze w Paryżu, pierwsze rysunki zakonnic i wiersze z zakonnicami. (Szczególnie podobały mi się kornety zakonu św. Wincentego). Także opublikowany Kinderlied (Piosenka dziecięca) i nie pasujące do tomu wierszy Kinderreime (Rymy dziecięce), jak i dalsze absurdalne mądrości życiowe, powstały przy Avenue d'ltalie 111, obok pieca koksowego:

To przychodzi ze śmiechem. Przychodzi wtedy,
 kiedy się schody zamiata z dołu w górę,
kiedy uczucie zachodzi nam za skórę
i się śmieje, bo nikt z nas tego nie umie.

To przychodzi z kłamstwem. Przychodzi dlatego,
że przy wietrze przeciwnym piec ma okrycie,
że się lustro całuje, a nasze odbicie
kłamie i żąda ochrony jak zwierzęta dzikie.

To przychodzi z tego. Przychodzi z płaczem,
kiedy widelec wspak, koszule ubrane na opak,
kiedy pękamy ze śmiechu, kłamstw się zbiera kopa,
i są brzemienne w skutkach, że wypłakujesz oczy.

Podczas gdy Kury na wietrze zapragnęły ostrego pociągnięcia piórkiem, to rysunki do tomu Zwrotnica, podobnie jak kucharze zaprojektowani do prapremiery sztuki teatralnej Die bosen Koche (Gniewni kucharze), wymagały czarnej, tłustej kredy. Równocześnie usamodzielniły się na wielko-formatowych rysunkach tuszem. Ledwie wróciłem ponownie do Berlina, musiałem uprawiać wiele przedsięwzięć jednocześnie: balet Stoffreste (Resztki] do muzyki Ariberta Reimanna, nieudaną pierwszą i po trzystu stronach przerwaną redakcję Kartoffelschalen (Obierki), i podjąć próbę, by obszerny rozdział z masy konkursowej upadłego projektu rozwinąć do noweli, która początkowo nazywała się Der Ritterkreuztrager (Odznaczony krzyżem rycerskim). Doliczyć trzeba wiersze, które słusznie lub przypadkowo pozostały w szufladzie, jak ten:

Omyłka

No i w powietrzu wisi wiersz
albo pet, który za petem z peta,
jak przedostatnia cygareta.

Myślę o pewnej płaszczce,
kładę się płasko na dnie wody
i ścieram się do krwi pod spodem.

W końcu siedzę przy stole.
Obok mnie tną moje nożyce
papier i honorowe życie.

Papier i tytoń są tanie.
Wysiłek się szybko wyczerpie,
nie było wiersza w projekcie.

Już więcej żadnych wierszy, jeszcze tylko proza. Do tego wiele planów, które - ledwie pomyślane - dzięki nowym planom i pod zmieniającymi tytularni roboczymi, wnet upadały.
Zgrzytacz zębami. Strachy na wróble. Obierki... Odpowiednio rysunki: ukierunkowane na zakonnice, na zgromadzone ptaki, na strachy na wróble, miedzy nimi karykatury, które ukazują Bismarcka i Ulbrichta w nowej roli. To wszystko na drugim piętrze zburzonego do połowy w czasie drugiej wojny domu, który później został rozebrany: Berlin-Schmargendorf, KarIsbader Strasse 16. Mieszkanie z czterema i pół pokojami, do którego po niedzielnych narodzinach córki Laury zostało jeszcze podnajęte atelier na poddaszu. Na parterze stolarnia, magiel. Mimo to wydawała nam się ta półruina bardziej zamieszkana przez gołębie niż przez ludzi. Bez telefonu żyliśmy chwilowo szczęśliwie.
Kiedy jesienią 1961 roku ukazała się nowela Kot i mysz, niepowstrzymanie przybywało poczty; samemu nie dało się tego opanować. Ta trudna sytuacja utrzymywała się przez dwa lata - w czasie, gdy przystępowałem ponownie do nowej redakcji powieści, która rozrosła się do Psich lat. Teraz  dopiero zaczęła przy odnoszeniu poczty pomagać Eva  Honich, która wtedy nazywała się jeszcze Genee, z domu Kuchenbecker; niedługo będziemy świętować jubileusz naszego przedsiębiorstwa, okrągłą liczbę trzydzieści.
Tutaj znajdą się też pierwsze notatki do tematu  Vatertag (Dzień Ojca - Święto Wniebowstąpienia), który sprowokował materiał do zdjęć do filmu dokumentalnego o Wniebowstąpieniu 64 roku. Z filmu, produkcji Hansjurgena Pohlanda, nic nie wyszło. Lecz Pohland nalegał, by z noweli Kot i mysz zrobić film, którego reżyserią kierowałby Walter Henn. Henn umarł; ale kompleks Dnia Ojca trwał dalej, aż dziesięć lat później powziąłem ochotę na następną wędrówkę po epickim rumowisku: Der Butt (Turbot).
Praca nad okładką do książki rozpoczynała się zwykle dopiero wtedy, kiedy rękopis został oddany do składu i nie było jeszcze szczotek korektorskich. Ten odprężający moment, to znaczy wymyślanie okładki z wielości projektów, chronił przed wpadnięciem do nowej, osławionej odchłani, która rozbiera się przed wszystkimi pisarzami, gdy tylko w swojej powieści albo jej narracji postawią kończącą kropkę. Ponieważ moja metoda pracy przy tworzeniu tekstów prozatorskich odchodzi od doświadczeń, które wcześniej pozbierałem jako rzeźbiarz, widzący siebie na okrągło przed kamiennym blokiem, moje opowiadające teksty powstawały zawsze w wielu kolejnych ujęciach, dlatego powierzchnia tworu epickiego pozostaje szorstka, póki szczotki korektorskie nie oprowadzą zmian.
«Wraz z Psimi latami zakończony został, po Blaszanym bębenku i Kocie i myszy, trwający siedem i pół roku proces pisania i wprowadzania zmian. Punkt widzenia zmieniających się narratorów, którzy wszyscy, ze skierowanym wstecz spojrzeniem, próbowali dogonić czas, okazał się jałowy; chyba, żeby autor, ustępując swoim późniejszym krytykom, zdecydował się na powtórzenia.
Pierwsze doświadczenia berlińskie 1953 roku przebiły się. Z tekstu odczytu o sztuce Szekspira Coriolanus i opracowania Brechta Koriolan, rozwinęła się idea niemieckiej tragedii D/e Plebejer proben Ausfstand (Plebejusze próbują powstania), nawiasem mówiąc sztuki teatralnej, która wcześniej nazwała sprzeczności i beznadziejne pęknięcia niemiecko-niemieckiego procesu zjednoczeniowego trwającego od listopada 1989 roku, i które niestety nie zostały obalone. Okładka do drukowanego tekstu wypadła lapidarnie.
Wtedy mieszkaliśmy już w Berlinie-Friedenau. l jeszcze dzisiaj moje atelier przy Niedstrasse jest pomieszczeniem, w którym mogę się jednocześnie - ledwo tam dotrę - zebrać i skoncentrować: na pisaniu, na rysowaniu. Od początku lat sześćdziesiątych i przez całe to dziesięciolecie był Berlin miastem literackim. Nie dlatego ze uprawiano szczególnie ambitną politykę kulturalną czy duże kwoty .państwowej forsy" dla każdego w połowie wyważonego projektu w każdej chwili mogło być cofnięte, także nie dlatego że bez tchu zajmowano się kulturą. Egzystował jedynie Walter Hollerer, który zwoływał pisarzy z całego świata, doprowadzał do rozmowy z nami, miejscowymi, i wydawał na łup publiczności spragnionej literatury.
Uwe Johnson mieszkał za rogiem, Enzensberger nie dalej. Obca i urażona, zawsze jakby w trakcie ucieczki, wpadała po drodze na krótką wizytę Ingeborg Bachmann. (Zamieszkiwała pomieszczenie podobne do salonu w owej, w tym czasie już zastawionej meblami, willi w Grunewald Kónigsallee, w której Anna i ja na początku zajmowaliśmy na mieszkanie piwnicę). W jednej cienkiej książce, pod charakterystycznym dla Bachmann tytułem - E/n Ort fur Zufalle (Miejsce dla przypadków), wziąłem udział trzynastoma rysunkami. Jak wtedy dla Reinharda Lettaua, tak projektowałem później okładki dla innych pisarzy, ostatnią dla Ericha Loesta. Zrobiłbym to chętnie też dla Johnsona, lecz on był purystą.
Od połowy lat sześćdziesiątych chwyciła nas, rnniej lub więcej, za kołnierz polityka. Mnie nie chciała puścić długo. Walki wyborcze pod własnoręcznie zaprojektowanym znakiem Es-Pe-De-piejącego koguta. Z górą siedem lat miał mnie ten ciągły wysiłek trzymać bez wytchnienia. Co prawda nie ucierpiało od tego pisarstwo, gdyż wypady na niziny politycznej prowincji przyniosły doświadczenia, zrozumienie jej, nowe odcienie stopnia szarości, ale rysowanie cierpiało w tym gwarze. Nie było już dostatecznie cicho. Z tego powstały rysunki ołówkiem do trzeciego tomu Ausgefragt (Wypytany), które wydają mi się dzisiaj martwe, skostniałe; dla większych formatów zabrakło więcej siły.
A siła była mi potrzebna, by z koniecznego dystansu do pierwszego kompleksu prozy, który później został nazwany Gdańską Trylogią, od nowa zasiąść do pracy. Nie tylko polityka, także sława, spora nudziara, była stałą przeszkodą na drodze. Mimo to pisałem - nieokreśloną książkę pod tytułem Verlorene Schlachten (Przegrane bitwy), najpierw pomyślaną jako sztuka teatralna i później zmieniającą się w powieść Orlich betaubt (Miejscowe znieczulenie), z której znowu, ze środkowej części, wyłoniła się dwuaktowa sztuka teatralna; naipierw nazywała się Der Dać/cel (Jamnik), później Davor (Przed tym).
W tym czasie zaczęły się podróże: Ameryka, Izrael i zawsze, l nowa (od 1958 roku) Polska. „Grupa 47" obradowała każdego roku i szukała swojego końca, który i znalazła. Niespokojny, podniecający retoryką czas. Bagaż podręczny zawsze k pogotowiu. Mój trzeci syn, Bruno, urodzony w 1965 roku, a często przezywał moją nieobecność, l także małżeństwo z Anną zaczynało - jeżeli małżeństwo rozumie się jako konstrukcję mostu - cierpieć na zmęczenie materiału.

Niepokój

Wszystko zużyte, język, katapulta.
Gdzie jeszcze cele właściwie nazwane?
Żadne krzesło nie sterczy, odchodzi na czterech nogach.
Dokąd? Już bytem. Stamtąd przychodzę.
l wstręt, teraz zaszczyty w podszewce,
towarzyszy w podróży, trzeba dopłacić: za duża waga.
Chciałem wyrzucić, co odrzucałem,
rosło od nowa. Za wiele garbów wytartych.
l jej zapachy, już się natychmiast jeżą.
Na każdym dworcu porozumiewawcze mruganie i
znajomi.
Echo ląduje, nim słowo
unosi się z pasa startowego i leci.
Zwymiotowany karp pod celofanem
zalany octem na niebiesko
konserwuje się do następnego roku.
Byłem już. Stamtąd przychodzę. Dokąd?

Tytoń się strzępi, tytoniu jestem pewien.
Śnieg, kiedy spadnie, jest stosunkowo świeży.
Tylko niekiedy głos,
fałszywie wtórujący,
przylega głucho, trafia, przyssiewa się mocno.

Od marca 1969 roku, na krótko przed wyborami do Bundestagu we wrześniu tego samego roku, zacząłem prowadzić dziennik. Wcześniej nie czyniłem tego nigdy. Lecz ten rok miał coś w sobie. Możliwa była zmiana polityczna. A ponieważ w trakcie walki wyborczej byłem ciągle w drodze, miało być opisane wszystko i każde z osobna: polityka, ja postawiony obok, katolicki, socjaldemokratyczny zaduch małomiasteczkowy, żałoba czeskich przyjaciół, refleksje z okazji Roku Durera - Melancholia l- i historia Wątpisza...
W dzienniku tym odrysowuje się zakończony trzy lata później tom prozy Z dziennika ślimaka, w którym na wielu poziomach narracji opowiedziana zostanie historia gdańskiej gminy żydowskiej, aż do jej zniszczenia. Dlatego też podróż do Izraela i badania o szkole Rozenbaumowej; niewielu przeżyło. W poszukiwaniu śladów - podróż do Polski, do Gdańska. Nawet w Grecji, gdzie mnie (z Franzem) opozycja przeciw dyktaturze pułkowników zaprosiła dla wygłoszenia odczytu, widziałem pełzającego ślimaka. On uczył mnie znowu przypatrywania się i rysowania. Pobudził ochotę na szeroką epickość unoszącą prozę: od ślimaka do turbota.
Lecz nim do tego doszło, rozeszliśmy się z Anną, powoli, jakby ustawicznie. To także się ślimaczyło.

Zapowiedziano śmiechy

Nie wszystkie zegary stanęły.
Niekiedy tykam ja.

Widz wskazujący miejsca.
Mała bezpieczność
leżała przed progiem,
zaszczekane przeszkody,
dajcie się polubić.

Później, już w trakcie ucieczki,
jadłem nieświeże ostrygi.
To mnie przyprawiło o rzyganie,
aż napuchł języczek.

Teraz zmieniła się moda.
Nagle tragizm z frędzlami.
Już szukam pomieszczeń akustycznych,
ponieważ niebawem będę się śmiał.

Komicznie w łóżku małżeńskim

Samo zachowuje się dziwacznie,
nie chce być same.

Samo sposobi się do skoków,
chce oklaski za skoki.

Samo nie znosi siebie,
słucha siebie, się drapie.

Samo robi zakupy: dzwony, klaksony,
narzędzia, które hałasują.

Samo wychodzi z domu, spotyka się,
zamawia sobie podwójne porcje.
Samo zasypia same
i nic nie przeszkadza.

Język obcy

Opróżnione z powrotem.
Opukaj to.
Ma jeden skok.

Wołanie o pomoc nadchodzi teraz często.
Tylko jeszcze dolać, podać ogień,
można pomagać na okrągło.

Dokąd mnie odstawiono:
może tylko częściowo, na wypadek potrzeby
odnajdą i oddadzą, do użytku.

Powiedz coś. No. Powiedz.
Ale stamtąd nic nie dochodzi.
Tylko bezbłędny język obcy.

Praga po wszystkim

Zapomniałem Ci powiedzieć.
Powinieneś mi powiedzieć. Chciałeś mi powiedzieć.
Powinienem Ci jednak powiedzieć.

Wywożone słowa,
Które pozostają na krawędzi peronu.

Ci, którzy was podsłuchiwali,
skasowali nagrania na taśmie.
Nic nie było na niej: tylko ból głowy
i zagadana miłość.

My

Wybierać resztki,
dziwić się, jak wiele jeszcze
bezspornie liczy się podwójnie,
to co po kątach udawało śmierć.

Popatrz, tam jeszcze leży,
nie używane pozostało,
ponieważ trudno obsłużyć,
w każdym razie czterema rękami.

Chodź. Spróbujmy.
Każdy płaci z góry.
Albo się będziemy ocierać o siebie:
co rozgrzewa.

Wspominać pośmiertnie Władimira

Kiedy kurtyna zafurczala,
zamieniono numer,
muzyka brzęczała
i następna abdykacja
rozpychała się przed bramą
Praskiego Cmentarza Centralnego,
myślałem, ze stoję obok Anny.

Ale nie stałem prawidłowo.
Od tego czasu próbuję, siebie postawić dobrze,
nie obok, nie między,
- jeżeli można - postawić na coś.

To musiało wyglądać komicznie,
kiedy się przesuwam i nie znajduję żadnego stanowiska.
Mogliśmy wszyscy się z tego śmiać,
także ty.

Z powrotem do ślimaków

Trzeszcząc schnie ślad pełzania.
Pozostawiony czasowi sfuszerowanemu dla kuracji.
Zostawić wolne miejsce, nie słuchać, zatynkować
i zdumiewająco dobrze żyć z namiastki.

Mówić z pamięci i uwierzyć:
można mnie zaspokoić.
Znajduję posłuch na godziny.
Mieszkam także na kredyt.

Podczas gdy ubezpieczyć daliśmy czułki
i gotowi jesteśmy zużyć resztę,
pociągnęliśmy ostrożnie dalej.

Wiersze i rysunki okrążały temat, stawiały słupy w jeszcze nie pomierzonej krainie. Krótka proza do spróbowania. Recepty kucharskie, wskazówki do wyprawiania węgorzy, obchodzenie się z nowym krajobrazem, który nie był znowu tak nowy: marszlandia nad Wilsterą pod Wewelsfleth, gdzie ja z Weroniką i jej córkami, Tinką i Jette, znowu rozpocząłem się zadomawiać; albo Żuławy i nizina po obu stronach ujścia Wisły. Krajobrazy marszlandii, które były dostatecznie gładkie, by dopowiedzieć i opowiedzieć im bajkę o rybaku i jego żonie od nowa i kucharka we mnie - mogło być dziewięć i więcej kucharek - miała ją wymyśleć:

Zarys kobiecy

Ze zmieniającym się popędem: oswoiłem się już obło. Przed
moim nosem stanęły góry. Dałem się rozsiać w dolinach,
między łagodną pagórkowatością. Ale - przysięgam ci,
kucharko - stoję na gruncie płaskim.
Talerz z niebem na wierzchu.
Albo wylizany do czysta: tak wiele miejsca
dla większego głodu i pomysłów,
które się nigdzie nie powtórzą.
Już obracają się obie gaiki od powieki do powieki. Kładę
twoje ciało na żuławie albo tam, gdzie ponownie mam
krzesło stół łóżko, nad namułem Wilster. Powiedzmy: miedzy
Kieżmarkiem a rybakiem Babke leżysz na boku i ociężała.
Jasne, zaokrąglone nieskończenie mięso, które twoją głowę
z półsennym spojrzeniem opiera na wale wiślanym; albo i tu,
między Brokdorf a Hollerwettern, nim się ich klocowate
zakłady atomowe na brzegu Łaby zesrają.
Na nizinie leży,
za plecami zawsze rzeka, do której uchodzi
i chce ujść, mój projekt.
Jego miara żeńska.
Biodra, objazd.
Łono, które zaprząta moje myśli.
Piersi, które czyje niebo sycą.
Lub w pościeli kłębowiska chmur.
Kucharka we mnie szuka miejsca.
l dokoła ciebie - zaplanowani zasiedleni - samczyki ze swoimi
odległościami. Od ciebie biegną szeroko rozstawionymi
nogami przez kraj maszty wysokiego napięcia: mrucząca siła...
l ponad tobą: napędzane odrzutem, w skośnych nalotach
manewry, które ciągle i ciągle na wypadek wojny ćwiczą.
Ułożyłaś się w poprzek.
Wypadłaś ze wszystkich czasów.
Kiedy tutaj jeszcze bagna albo watt.
Twój wędrujący cień: historia.
Ulice, które cię okrążają.
Przesłony, by cię osłaniać.
Męskich skoków pomierzona krótkość.
Osiągnięcie, które twojego uznania szuka.
Lecz według twojej miary czasu przewracasz się
na drugą stronę;
Nazywamy to poruszeniem. Pierdnięcie umyka z twojej
dupy; i już mamy nadzieję.    
Teraz chcę wejść do środka. Wpuść mnie. Wpuść mnie
całego:
wnieść mój rozsądek.
Chcę czuć ciepło i porzucić ucieczkę.
Już zaczęło się twoje panowanie.    

l zawsze są przy tym dzieci. Należą do raportu z pracowni . Te przyniesione, te, które doszły. Na przykład szklanka, którą stłukła Jette, razem ze skorupami odnalazła się w rysunkach.  Przy wrzasku dziecka zawsze mi przychodził jakiś pomysł. Na przykład, kiedy pisałem Butta i jeszcze nie wiedziałem jak zacząć. Dopiero kiedy Helena została poczęta... Albo kiedy narysowałem żywe węgorze i kobiety przyglądały się, jak ja z błyszczącym nożem...

Węgorz i szałwia
l
Tutaj chemia je przepędziła. Ścieki okaleczyły jasne brzuchy płetwy grzbietowe i ogonowe, ich śluz, który je chroni,  poplamione na czerwono. Tylko więcierze po obu brzegach Łaby przypominają o nich. Kupujemy drogo z jeszcze przyjaznych wód: głęboko zamrożone węgorze ze Szkocji odtajają tutaj znowu i ożywają cudownie.
Znam opowieści.
Nadziane na widelce batożą moje plecy,
jak na obrazku wiszą,
ześlizgują się, jak ja, krowom pod wymiona.
Dlaczego, mówi kucharka we mnie, moje dzieci nie mogą patrzeć i uczyć się, jak kroisz węgorze na wielkie jak kciuk kawałki? W occie na niebiesko, utarzane w mące, okładam je liśćmi szałwi. Stary Scharre naostrzył wczoraj (śliną i kamieniem) nóż.
Kupić węgorza żywego. Nie, dzieci, on jest właściwie martwy. To są jedynie nerwy w każdym kawałku, l nawet kawałek z głową chce jeszcze i przyssiewa się mocno.
(Kucharka Brygida, jako przeorysza, miała w Wielki Piątek '522 w starostwie Ferbera w Tczewie zarżnąć sto siedem wiślanych węgorzy, patrycjuszowi Ferberowi i jego gościom, którzy wszyscy pozostali katolikami i nie poszli za znakiem czasu).
Krzew szałwii zapuścił korzenie w moim ogrodzie w pobliżu ujścia  rzeki Stor, gdzie teraz buduje się zapora z komorami wielkim mostem składanym i zmienia się bieg rzeki. Do gorącego oleju kładziemy kawałek obok kawałka i lekko solimy.  Dlatego jeszcze na patelni krzywią się przerażone. Teraz zakorzenia się krzak szałwii w naszym ogrodzie. Stary Scharre, który pomagał przy przesadzaniu, prowadził kiedyś ubój domowy i jeszcze dzisiaj każdej soboty bije dla rzeźnika we wsi. Nawoził krzew krwią wieprzową i mruczał przy tym przeplatając słowa swoim północnym „platt".
Na małym ogniu pieką się w swojej szałwii pięknie chrupiące kawałki. Przekąska, po której powinno następować lekkie danie: jajka zanurzone w sosie musztardowym. Miejmy nadzieję, że krzak szałwii przezimuje.
Cięcie  na krzyżu nasady głowy węgorza ma blokować jego nerwy. Skóry  nie obciągamy.
Zresztą radzę (kucharka która we mnie siedzi) - przy wypatraszaniu węgorzy uważać na żółć: skaleczona rozlewa się gorzko.
Laura filmuje swoją kamerą wąskotaśmową, jak się węgorz uwolnił z uchwytu i szalał po łące. Dzieci wiedzą już co jedzą.
Trwało to długo, nim znalazłem pierwsze zdanie „llsebill dosoliła". Nie pamiętam już, jak je znalazłem. Długo straszyło w wierszach, kryło się w rysunkach, które przeszły do tekstu, zachowywało się niewinnie między codziennymi próbami, które jako projekty wzajemnie się uwalniały i do dziś w żółtych, szarych i niebieskich teczkach udawały śmierć.
Takich teczek jest wiele. Zresztą otworzę je, gdyż ktoś mi doradził, by przy okazji przejrzeć spuściznę. Otwarte teczki pachną. O większości spraw zapomniałem. Nawet tytuły. Teraz przemawia to do mnie. Kiedy to było? W siedemdziesiątym trzecim, siedemdziesiątym czwartym? Niektóre wiersze podają tylko porę roku. Inne noszą swoją polityczną datę. Kiedy je czytam, jeszcze ciągle nie są przedawnione.

Kiedy cena miedzi znowu zaczynała rosnąć

Farbiarz piękna - wrzesień.
Przy winie czerwonym i serze widzę na ekranie tv
jak Allende udziela swój ostatni wywiad.
Wywołane jest tragicznie hasło.

Wojna domowa albo tomy ilustrowane
w których będziecie przewracać kartki.
Jako dzieci bawiliśmy się na podwórku w czasie pauzy
w Alkazar; nikt z nas nie chciał umierać jako republikanin.

Przedstawiono słowa zamykające sprawę.
Także, kiedy robotnicy zwyciężają,
mówi Salvador Allende,
tracą również i oni.

Wzburzenie i rezolucje
potaniały;
tylko ceny miedzi wzrosły.

Kiedy w Chile

To było wtedy, kiedy cena miedzi wzrosła.
(Gdzie bezradność, dzięki urządzeniom klimatyzacyjnym,
utrzymuje się w świeżym stanie).
Ja siedziałem za plecami
przedstawicieli Narodów Zjednoczonych.
Od niedawna zresztą między nimi
przedstawiciele tej za porządnej nacji.
Brandt wygłosił swój skrócony tekst.
Jak ze skąpego projektu przy pomocy nożyc
zrodziła się przydługa skarga.
To pozostawione miejsce na nazwę, ten nienazwany kraj.
Przemądrzały język niemiecki, pełen znaczeń
i niedokładny.

Rozsądek zostaje zaklęty
jakby niepokalane poczęcie,
coś, w co się nie będzie dłużej wątpiło,
zawsze od nowa musiało być poręczone.
Jego ostrzeżenia mają - on to wie -
niczym chusteczki .Tempo", tylko krótki pożytek.
Także głód jest wojną! - Okrzyk tak prawdziwy,
ze go zatłukły krótkie oklaski.

To było jak dmuchanie piór. (l on utrzymuje
wiele równocześnie
i zadziwiająco w kołysaniu na powietrzu...).

Pod koniec pękły szwy
jego napisanej mowy.
Siedem razy: Bądźmy odważni i trzymajmy się...
(Stopery mierzą aplauz).
Także ci inni Niemcy
-siedziałem za ich plecami –
zaklaskali krótko z nami.

Na zewnątrz budynku było co innego rzeczywiste.
Szklany fronton nad East River
odbijał wrzesień: czas Watergate.
Tam stoi pomnik, sowiecki dar:
w brązie odlany
nagi mężczyzna przekuwa swój miecz na pług.

Później (zgodnie z protokółem)
chodziliśmy pod obstawą w tę i we w tę.
Laureat Nagrody Pokojowej. Chciałem go
zaprosić na danie rybne - z turbota lub leszcza;
lecz prywatnie nie wolno mu było.

Już się ociągałem. Praca nad epicką masą tworzywa Der Butt zajęła połowę dekady. Żaden czas pokoju. Wojna na świecie, wszędzie zwady, kłótnia także w domu. Tymczasem wycofał się  kanclerz federalny. Tymczasem - Alleluja! - urodziła się moja córka Helena. Tymczasem powstała, we współpracy z dozgonną przyjaciółką Marią Ramą, książka Mariazuehren (Mariikuchwale). Rysowanie w fotografiach, przyjemność, która nie musiała być powtórzona, l przy okazji - jakbym musiał wciąż od nowa wziąć dystans, nowy rozbieg - przyporządkowane były rysunki i wiersze do siebie: krótkie prywatne i takie, z których przemawia wieś, Wewelsfleth. Lecz zawsze jest to ta ze zdolnością przyssania się płastuga, która to w tej i następnej redakcji przyjmuje i wydziela. Pożywienie i jak zostaje ono przetrawione.

Przy stu stopniach

Za każdym razem dziwić się,
kiedy woda w kotle
zaczyna śpiewać.

Wczesne nienasycenie

Żaden sen, trzeźwy pogląd,
że ów węgorz,
który dzieli mój sen,
teraz, bo dnieje i pierwsze motory
wieś na czworo dzielą,
nie szuka nowych miejsc tarła;
nasz koc jest mu za krótki.

Żadne jabłko

Byłoby pewnie wszystko inaczej
także między tobą i mną,
gdyby nie ono, a ona, gruszka,
przyniosła nam poznanie i grzech
podłużnie i na okrągło.

Boczny temat Das Schwein und sein Leder (Świnia i jej skóra) wyzwolił rysunki, które później prowadziły do sztychów. Do tego wiersze, jak Mój but, ale także nie opublikowany wiersz:

Skłonność do burzy

Jeśli dokładnie policzyć umiera coraz więcej świń
na udar serca.
Tuczenie podnosi wrażliwość.
Opas bez biegu, lecz punktualne injekcje.

Rolnik jako lekarz. Wrażliwy na pogodę
stoi przy płocie i zapowiada neurozy,
burzową duszność.
Już zapisuje na straty jedną z brzemiennych macior.

Później leży ona (po bokach normalna)
w swoim chlewie: napięta
z niebieskawymi cycami.

Inna oprosiła się (wczesne objawy) w czasie burzy.

Chodziliśmy często na grzyby, nie napromieniowane, ponieważ długo przed Czernobylem. W lasach Geest za Itzehoe można było zabłądzić. Szczęście Weroniki, kiedy stanęła przed prawdziwkiem. W Butcie jest to Zofia, która idzie zbierać grzyby. Jej zawdzięczam rysunki i długich zwrotek zaklęcia.

Spędzanie czasu

Grzyby stoją, chroń strach.
Lęk, w którym jest jeszcze płacz,
zbiera się i budzi nas,
bo podobne do słowa „Angst".
Pewna jest tylko śmierć,
rymuje się ze słowami – „jeść" i „śmieć"
i z zachodem słońca. - Cień
na pewno zbliża śmierć.
Lęk, więc przy pianinie siedzimy
i na cztery ręce ćwiczymy
i wołamy w duecie: znamy!
My się jak „My" nazywamy.

To jest bieg wytrwały:
Grzyby, śmierć i strach się zebrały
l miłość, która nie zginęła,
która nas w ramiona wzięła.

Porównanie jak stary but.
Cisza, gdy zabraknie tchu
przynosi też poecie luz:
nic więcej się nie zdarzy mu.

Dokumentacja